czwartek, 30 sierpnia 2012

Haniu jestem z ciebie dumny!

...czyli pieszczoty ssaków z rodziny Vulpes.

wtorek, 28 sierpnia 2012

„Jestem Wesoły Romek...“


„Lato, to uwikłany w układy, niepoważny i niestety (przykro to mówić) dość prymitywny człowiek.
My (ludzie Platformy Obywatelskiej – przyp.) jesteśmy poważnymi, odpowiedzialnymi i światowymi ludzmi...
Dlatego popieramy kandydaturę Romana Koseckiego.
Fachowca, człowieka honoru, odpowiedzialnego i kulturalnego, który jest w stanie wszystko w polskiej piłce nożnej zmienić.“
Takie dyrdymały opowiadał, zaraz po wydaniu przez Donalda Tuska, rozkazu objęcia stołka prezesa PZPZN – Cezary Kucharski.
Kucharski też nie należy do najbardziej inteligentnych ludzi, stąd być może zachwyty nad kolegą po fachu.
Kolegą, który tak na prawdę to nadawał sie tylko do kopania piłki, bo gdy rozpoczynał wymądrzanie się i mądrkowanie, to przypominał zdegenerowaną kapustę, czyli  głąb wyrastał ponad główkę. 

Kosecki zawsze chadzał swoimi ścieżkami, a przynajmniej chciał, by go tak odbierano. 
Kopał piłkę, grał na gitarze, udawał rastamana i słuchał reggae.  Taki image sceniczny.
Wprawdzie jako jeden z nielicznych polskich piłkarzy odniósł sukces na zagranicznych boiskach, to w kadrze Polski nie specjalnie zaistniał.
Nie wystąpił na Mistrzostwach Europy czy MIstrzostwach Świata, nie rozegrał porywających spotkań, strzelił 19 bramek w rozegranyc 69 meczach.
Wizerunkiem swoim zawsze imponował, lecz raczej nie prezentował szczególnie patriotycznej postawy (godnej przyszłego prezesa PZPN). 

Ostatni raz w koszulce z Białym Orłem wystąpił w meczu ze Słowacją w 1995 roku, zakończonym wynikiem 1:4. Oto co napisał wtedy o występie Koseckiego „Przegląd Sportowy“:
W 60. min boisko miał opuścić Roman Kosecki, do wejścia szykował się Sylwester Czereszewski. Polacy wykonywali rzut wolny, więc Apostel chciał opóźnić zmianę. Sędzia techniczny wciąż trzymał jednak w górze tablice z numerami. Zdenerwowany Kosecki zaczął iść do linii autowej. Wściekły zdjął koszulkę, wtedy podbiegł do niego sędzia i ukarał żółtą kartką - drugą w meczu. Kapitan drużyny rzucił koszulkę, odepchnął Apostela i poszedł do szatni. ...“
Jednym słowem gwiazda!
Człowiek honoru, kulturalny i odpowiedzialny, a do tego szanujący barwy narodowe i godło na koszulce. Według norm panujących w Platformie – idealny kandydat! 

Podobną próbkę  zachowania na najwyższym poziome dał Kosecki już podczas „posłowania“ z ramienia PO.  W 2008 roku, w czasie debaty o przyszłości szpitali można było podziwiać jego jęzor i poczucie humoru godne „naćpanego palikotowca“ (foto powyżej).
Jest ponadto Kosecki trwały w postanowieniach i wierny zasadom.
W 2007 ogłosił, że będzie kandydował w wyborach na prezesa PZPN, lecz niedługo potem zrezygnował z tych zamiarów, twierdząc, że polskiej piłce niepotrzebny jest prezes będący członkiem partii politycznej.
Jak widać obecnie Kosecki uważa, że naszej piłce taki prezes-polityk partii rządzącej już jest potrzebny. Jak to się w ciągu pięciu lat poglądy zmieniają.

Już za kilka dni Roman Kosecki stanie do wyścigu o fotel prezesa PZPN. 
Jego kontrkandydatami będą zapewne: Lato, Czarnecki, Kręcina, może Boniek... może jeszcze ktoś.
By dużo nie gadać oraz już dużo nie pisać, - wszyscy tylko nie Kosecki!  
Takiego wstydu mógłby polski futbol nie zdzierżyć. Jedynie Tusk i diabli wiedzą, co jeszce mogło by mu do głowy strzelić. A gdyby zamiast ozora przyszła mu chęć co innego wywalić na wierzch...? W końcu to tylko taki „Wesoły Romek“ – nieobliczalny.

niedziela, 26 sierpnia 2012

„Gdyby Trynkiewicz był na wolności, to z pewnością zapisał by się do „Ruchu Palikota“....“


Jak wiadomo zasłyszane informacje najlepiej potwierdzać „u źródła“. Spieszę więc zadać pięć pytań panom od „Ruchali kota“. Może któryś z braci Marychujanów odpowie....?


1. Czy to prawda, że poseł „Ruchu Palikota“  Wojciech Penkalski, podczas odbywania kary więzienia za pobicia, groźby i wymuszenia rozbójnicze (w latach 2000-2003) dopuścił się gwałtu na współwięźniu (niegrypsującym „cwelu“ Kamilu W.)?

2. Czy to prawda, że Tomasz Witkowski – tragicznie zmarły były szef struktur szczecińskich „RP“ w dniu, w którym spadł z rusztowania podczas prac budowlanych w Niemczech, przyjął u siebie Andrzeja Piątaka z którym był skonfliktowany i czy to prawda, że chwilę przed śmiercią rozmawiał telefonicznie z Januszem Palikotem?
Jeżeli tak, to dlaczego do tej pory nie ujawniono treści tele-rozmowy, która mogła by wyjaśnić dlaczego, z pozoru zabezpieczony dobrze pracownik budowlany, spada z rusztowania i traci życie? Czy może ma to związek z jakimiś pogróżkami i groźbami, które mógł otrzymać telefonicznie?

3. Czy to prawda, że poseł „RP“ Roman Kotliński został zmuszony do porzucenia stanu kapłańskiego, po ujawnieniu jego współpracy z SB (TW Janusz) oraz czy to prawda, że będąc w stanie kapłańskim stosował praktyki pedofilskie z nieletnimi chłopcami?
Czy też prawdą jest, że będąc współpracownikiem SB, dokonał denuncjacji przyjaciela, który niedługo później zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach?

4. Czy jest prawdą, że podczas obrad Klubu Wałdajskiego, który odbył się w 2010 roku w Sankt Petersburgu, obecny poseł „RP“ Andrzej Rozenek, podczas sesji wyjazdowej do czarnomorskiej rezydencji Władimira Putina w Soczi, otrzymał od tegoż 750.000 USD na działalność „opozycyjną“ (antypolską) i rozruch nowo powstającej partii?
Prawdą jest, że w tym spotkaniu uczestniczyli też Adam Michnik i Leszek Miller.

5. Czy prawdą jest, że poseł RP Robert Biedroń spotkał się w więzieniu z Mariuszem Trynkiewiczem, pedofilem, homoseksualistą skazanym na karę śmierci (w 1988 roku zamieniono mu karę na 25 lat wiezienia) za gwałt i zabójstwo czterech chłopców w wieku 11-14 lat? Czy też prawdą jest, iż spotkanie miało na celu przekonanie Trynkiewicza, do wstąpienia w szeregi Ruchu Palikota, zaraz po odbyciu kary (koniec wyroku upływa 11.II.2014 roku.)?
Czy prawdziwa jest argumentacja, że „RP“ pragnie z Trynkiewicza uczynić symbol represji politycznych wobec homoseksualistów?

To by było na tyle...

sobota, 25 sierpnia 2012

Cenne dzieło w darze dla "Ruchali kota"

Znany artysta malarz pochodzenia pederastycznego Włodzimierz Irena Żopodałow, przekazał dziś na ręce kierownictwa partii "Ruchali kota" cenny dar w postaci obrazu olejnego, zatytułowanego
"K.... mać palikocia z pederastą i wibratorem".
Piękny prezent zawieszony został na frontowej ścianie w gabinecie przewodniczącego partii.


czwartek, 23 sierpnia 2012

Srali muchy bedzie wiosna...


... będzie lepiej „trawka“ rosła.
Taka była moja reakcja po wysłuchaniu wyjaśnien Kamila Sipowicza, dotyczących paczki „marychujany“, którą wraz z Olgą Jackowska w swoim domu posiadali.
Sipowicz poczuł się dotknięty i niedoceniony, bo tylko Jackowskiej postawiono zarzut posiadania narkotyków, a o filozofie poecie i rzeźbiarzu zapomniano.
Po prostu zlano go!

Cóż takiego ten filozof, od epoki hipisowskiej wmyślił?
Otóż, że zaadresowana na ich psa-sukę Ramonę przesyłka z trzema gramami narkotyku była faktycznie przeznaczona dla niego, na potrzeby prac naukowych!
Sipowicz bowiem tworzy obecnie (prawdopodobnie wraz z Ramonką) dzieło o hipisach w Polsce i susz potrzebny mu był do „zdjęć i opisów“.
Z wypowiedzi „trawiastego filozofa“ wynika też, że „marychujana“ to samo dobro i jakby ktoś chciał się leczyć, to nie przychodnie i szpitale, tylko susz konopny!
Zagadką jest dlaczego korzystający z leczniczych walorów narkotyku, sam Sipowicz nie został uleczony, a wręcz przeciwnie – jego zrowie uległo pogorszeniu.
Wszak opowiadanie pierduł o „eksponatach naukowych“ świadczy o złej kondycji intelektualnej i percepcyjnej „naukowca“.
Nikt o zdrowych zmysłach nie zakupuje np. na „lewo“ pistoletu maszynowego UZI, tylko dlatego, że pisze książkę o uzbrojeniu armii izraela.
Nie będę rozwijał tego wątku o autorów książek dotyczących rakiet balistycznych lub o historii lotów kosmicznych...
Sipowicz jak widać musi „eksonat“ mieć w domu i dotknąć.
A trzeba było sobie Jackowską podotykać – też już eksponat, a poza tym problemów by nie było.

Z całej tej akcji przeciw parze narkomanów zrobił się niezły cyrk, bowiem powstawać zaczęły komitety poparcia przestępców, do których wstąpili najznamienitsi „ch.jwiekto“.
Tak na ten przykład poseł z ramienia „Ruchali kota“ niejaki Gibał (mówią, że Gibała, ale Gibała to przecież kobieta) zorganizował akcję „Znani bronią Kory“, do której przyłączyli się: Janusz Palikot, Andrzej Olechowski, Grzegorz Jarzyna, Jacek Poniedziałek, Magdalena Środa, Wanda Nowicka, Ryszard Kalisz, Janusz Palikot, Marek Balicki, Agnieszka Graff, Liroy, Jan Hartman, Robert Kuśmirowski, Jerzy Urban, Janusz Opryński, Mariusz Treliński, Agata Bielik - Robson, Cezary Michalski, Ewa Wójciak, Piotr Gruszczyński, Krzysztof Warlikowski, Andrzej Chyra, Maja Ostaszewska, Michał Zadara.
Właściwie to brakuje tylko Wojciecha Jaruzelskiego, Bronisława Komorowskiego oraz specjalisty od wciągania Piesiewicza i „ekipa“ byłaby w komplecie.

Takiego zestawu miernot moralnych dawno nie zebrano w jeden kubeł.
I komuchowi politycy, i psychicznie niezrównoważeni pacykarze oraz komedianci, i pseudonaukowcy o judaistyczno-lewackich ideach. Nawet jeden wytatuowany wyjec - korniszon z Kielc.
Jednym słowem dla normalnych, porządnych ludzi zestaw typów spod ciemnej gwiazdy, z którymi wstyd byłoby się pokazać.
W czasie gdy w/w banda organizuje się w „chonorowy kumitet“ (jakby napisał Pan Prezydent), Sipowicz – konkubent Jackowskiej na prawo i lewo opowiada niestworzone pierdoły a sama „Kora“.... wykrzywia w grymasie pomarszczoną facjatę i stroi jakieś dziwne miny do kamer.
I jak tu nie wierzyć, że narkotyki czynią spustoszenie w mózgu?

P.S.  W całym tym cyrku z pajacami i klaunami w rolach głównych, jest jedna rzecz zasługująca na poważne traktowanie. To dobro psa-suczki Ramonki.
W pierwszym wywiadzie, po znalezieniu w jej domu paczki „marychujany“, Jackowska twierdziła, że faktycznie susz przeznaczony jest dla zwierzaka, „bo podawana psu substancja działa na Ramonkę upokajająco“. A co na to Towarzystwo Opieki Nad Zwierzętami? To chyba jest karalne? Warto, by ktoś się tym zainteresował.

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Urban stanu "tuskizmu"


 “Braun Boy” in the ring…”Braun Girl” in the ring!

Ile kosztuje, nas podatników, pieszczoch i maskotka władzy – Tomasz Lis?
Ile i dlaczego tak dużo inkasuje za jeden program w publicznej telewizji zarozumiały i nadmuchany pychą Tomuś zwany “Hot Dogiem”?
Czy inny dziennikarz ma szansę osiągnąć w TVP taki pułap zarobków za jeden występ, jak Lis?

Na wszystkie powyższe pytania odpowiedzi są bardzo proste.
Po pierwsze – Lis kosztuje nas dużo, po drugie – jest to kwota około 300 tys. miesięcznie, bo doceniając Jego zasługi dla władzy mniejsza kwota byłaby jedynie jałmużną, a po trzecie – po prostu NIE… i  długo, długo, nie!

W jaki zatem sposób i jaką metodą posługuje się rządząca partia, by tak dobitnie “docenić” najwybitniejszego - od czasów jego teściowej Barbary Kedaj – publicystę reżimowego?

Mechanizm jest prosty i podłączony do publicznych pieniędzy, czyli tych 13%  pochodzących z abonamentu oraz pozostałych 87% “odpalanych” z budżetu państwa, na państwową telewizję.
Czapą dla całej maszynerii jest firma Deadline Productions, której właścicielem jest Tomasz Lis i na której konto kwoty z TVP są przelewane.

Nie ma to jak się dobrze podwiesić (jak mawiał osławiony Stanisław Anioł – gospodarz budynku przy Alternatywy 4), a Lis Tomasz podwiesił się nie najgorzej.
Dźwigający dyndającego u swojego paska Lisa, Prezes TVP Juliusz Braun, odziedziczył publicystę-literata po poprzedniku. Odziedziczył, ale nie wraz z tak gigantyczną umową dla twórcy autorskiego programu.
To właśnie Braun, w przypływie dobrego humoru lub pod presją obowiązującego radosnego nastroju “polityki miłości” obecnej władzy, sypnął kasą dla Lisa.
Bo Lis jest cool i spoko!

Tomasz Lis jest do tego stopnia “cooli - spoko”, że jego walory oraz oddanie, rządząca ekipa wyceniła w sposób następujący:  Ponad 92 tys. zł brutto dla firmy Tomasza Lisa Deadline Productions. Do tego dochodzi honorarium tylko dla niego - 20 tys. Ponad drugie tyle wynoszą koszta producenckie. W sumie daje to około 300 tys. zł za jeden odcinek, ślimaczącego się i nudnego programu “Tomasz Lis na Żywo”.
Jak łatwo obliczyć, w ciągu miesiąca na konto lisiej firmy wpływa ok. 1.200.000 zł.
A wszystko w dobie szczególnej dbałości o finanse publiczne oraz niebywałych oszczędności zarządzonych przez prezesa radiokomitetu Juliusza Brauna.

Dobry człowiek z tego Juliusza Prezesa, sam nie doje ale Lisowi da.
Biedę teraz chłopina klepie, bo cóż można za takie nędzne 25.000 zł miesięcznie (a tyle właśnie wynosi pensja Prezesa Radiokomitetu), ale oszczędzać trzeba, bo jest KRYZYS.
W dbałości o kręgosłup Brauna i jego właściwą postawę, od  maja 2012 roku doczepiono Prezesowi do paska kolejnego Lisa. Tym razem samicę – Hannę.
To tak, aby się równo trzymał, bo ze zwisającym po jednej stronie Tomaszem niewygodnie oraz niezdrowo. Teraz ciężar rozkłada się równo, toteż i Lisy szczęśliwe i Braun zdrowszy.
Wszyscy są zadowoleni, bo kasa się kręci w dobrym kierunku, czyli z budżetu TVP do Lisów.

W rewanżu “wadza” może liczyć na wsparcie oraz bezgraniczną lojalność obu futrzaków.
Miło się płaci “swojakom” cudzymi pieniędzmi – mniej to kosztuje, a “tuski i brauny” z domu skąpe są niebywale.

*) Dodam jeszcze małe wyjaśnienie, dlaczego przez internautów Tomasz Lis nazwany został “Hot Dogiem”. Otóż na swoim portalu, nie tak dawno “odstawił krypciochę” na temat parówek w bułce na stacjach benzynowych jednej z firm. Poświęcił im cały wpis, być może w zamian za owe opisywane dobra konsumpcyjne. Lisy mocno pazerne a i mięsożerne są.

Złote chłopaki

Miło jest siedzieć na plikach banknotów i puszczać bąki w banderolki.
Miło też, choć mniej wygodnie siedzieć na złocie. Ale jakoś już tak jest w życiu, że twardość złotych sztabek zmiękcza świadomość ich posiadania, stąd przesiadywanie nie jest już tak bolesne.
Ach, jak tam musiało być sielsko i miękko w Amber Gold!

Doświadczył zapewne tego niejaki Paweł Adamowicz, zatrudniony z ramienia PO jako prezydent Gdańska. Nie jestem rzecz jasna pewien, czy Adamowicz osobiście na sztabkach przesiadywał, w każdym razie Marcina P. na imprezie ku czci dzieła Wajdy pt. “Wałęsa” wychwalał pod niebiosa a jego działania określał mianem “innowacyjnych”


– Czujecie ten moment, czujecie innowacyjność. Wałęsa też był innowacyjny dla swoich czasów. Bardzo wam dziękuję – mówił Adamowicz i w czółko Marcina P. cmokał bez opamiętania.
Nieco później, na konferencji (7 maja br.) ogłosił, że miasto Gdańsk przekazało na film 500 tys. zł. Aby nie było niedomówień już po chwili poprawił się i oddał pokłon przedstawicielom Amber Gold za całą tą forsę, bo tak na prawdę to Adamowicz z resztą ferajny groszem na takie fanaberie nie śmierdzą.

Kto wynalazł Adamowiczowi Marcina P.?
Z dokumentów wynika, że sam “mistrz” Wajda.
Pod koniec 2011 roku do skazanego siedmioma wyrokami za oszustwa finansowe Marcina P. pisał Adamowicz: „Na prośbę Pana Andrzeja Wajdy przesyłam Panu ofertę współpracy przy realizacji jego najnowszego filmu pt. »Lech Wałęsa«. Gorąco namawiam Pana do wsparcia tego projektu"…

 
Kto jak kto, ale Wajda już najlepiej wywącha gdzie szukać konfitur. W końcu zawsze, niezależnie od epoki I ustroju potrafił je wyniuchać.
Obu panom petentom prawdopodobnie nie przeszkadzał fakt, że kaska hojną łapką sypnięta przez Marcina P. jest delikatnie mówiąc - śmierdząca.
Gdy prezydent Gdańska chadzał wraz z Wajdą po prośbie do szefa Amber Gold, właścicielem spółki interesowały się już służby specjalne i trwało prokuratorskie śledztwo. W maju, gdy Adamowicz, całował namiętnie w czoło prezesa Amber Gold za hojne dary, było już prowadzone postępowanie w sprawie podejrzenia prania brudnych pieniędzy przez firmę. Czy o tym nie wiedzieli?
“Taki bajer to na Grójec“ – jak mawiał Maniuś Kitajec, bohater nie zapomnianej powieści Wiecha “Café pod Minogą”.

Płachta na byka czy Plichta na Lisa

Niezwykle mocne zainteresowanie walorami pieniężnymi oraz różnymi dobrami doczesnymi pchnęło redaktora Tomasza Lisa w nowe rejony biznesu.
Z samej dziennikarki trudno wyżyć, szczególnie gdy ma się wielkopańskie nawyki wyniesione z rodzinnego domu, gdzie zasady kindersztuby wytyczał peerelowski trep.
Ale… wszystko po kolei.


Na wspomnianym wyżej samym bankiecie, gdzie to Paweł Adamowicz wykazywał innowacyjność w działaniach prezesa Amber Gold, już po części oficjalnej miało miejsce spotkanie Marcina P. z Tomaszem Lisem.
Mistrzem ceremonii był zaufany człowiek Prezydenta Gdańska niejaki Antoni (nazwisko znane autorowi).
To on poznał ze sobą obu “biznesmenów”.
Jak podaje osoba mocno zbliżona do gdańskiego ratusza, Lis liczył na mecenat Marcina P. oraz sponsoring kolejnej, przygotowywanej od roku książki.


Jedną z form okazania wdzięczności za wsparcie literackiego kunsztu “Hot Doga” miała być wizyta P., jako jednego z gości w cyklicznym programie “Tomasz Lis na Żywo”.
Program miał w całości być poświęcony epokowemu dziełu Wajdy Andrzeja p.t. “Wałęsa”.
Konspekt był już ponoć rozpisany, a listę gości mięli uzupełniać, Andrzej Wajda, Robert Więckiewicz oraz Zdzisław Pietrasik.
Do realizacji nie doszło, gdyż P. nie był zainteresowany upublicznieniu swojego wizerunku.
Pomimo, że z wiarygodnych, rządowych źródeł dochodziły już informacje o niejasnej przeszłości Plichty, Tomasz Lis nie zaniechał starań o uzyskanie “sponsoringu”.


Nie cały miesiąc po raucie w gdańskim ratuszu, ponownie, za pośrednictwem Adamowicza (czyli przez jego “prawą rączkę” Antoniego) miał miejsce kontakt z P.
Jak podaje jeden ze współpracowników Lisa z Deadline Production, jego szef spotkał się z P. w warszawskim hotelu Sheraton.
Przebieg “biznesowych rozmów” był dla Lisa nadzwyczaj satysfakcjonujący, gdyż (jak wspomina pracownik) “Tom wrócił ze spotkania wesoły i tak rozpromieniony jak nigdy dotąd. Wielu z nas, na co dzień krnąbrnego i chamskiego Lisa, tak grzecznego i radosnego nigdy nie widziało…”.

 
Radość nie trwała długo, niczym małżeństwo Lisa z Rusinową.
Kilka tygodni po meetingu w Sheratonie, telefon Marcina P. przestał odpowiadać. Ponoć szczególnie wtedy, gdy dzwonił Lis. Jak przystało na osobę o niezbyt wysokiej inteligencji, potrzeba było aż kilku dni, by redaktor “Hot Dog” wpadł na to, że P. go unika i z forsy obiecanej nic nie będzie.
Złość Lisa nie miała granic.
Podobno (jak opowiada pracownik Deadline Production) furia literata-redaktora przypominała atak szału Stefana Niesiołowskiego podczas badań psychiatrycznych w 1987 roku. Skończyło się nawet wyrzuceniem pracownika, który miał czelność uśmiechać się w czasie szaleńczego zawodzenia swojego szefa.
Od tej pory, wymawianie nazwiska Marcina P. w obecności Lisa grozi eksplozją wulgaryzmów i obelg.

Lis-trator w imię trepowskiej moralności

Zainteresowania biznesowe oraz koneksje redaktora Tomasza Lisa dane nam było poznać w powyszych fragmentach. Prócz niewątpliwych zalet i nieskazitelnej, wręcz kryształowej uczciwości redaktor odznacza się również przymiotami o najwyższej moralnej próbie.
Rzec można, iż gdyby w Sevres ustanowiono wzorzec uczciwości i moralności, to bez wątpienia nosiłby on imię “Lisa”.
Dajmy na to taki Adamowicz czy pan P. mogliby szczycić się oceną powiedzmy…“¼ Lisa”… taka to wyśrubowana miara jednostki.
Właściwie, to trudno się nawet dziwić.


Kultura osobista i zasady wyniesione w rodzinnego domu, gdzie za wychowanie syna odpowiadał “najuczciwszy z Polaków” była podwaliną, kamieniem węgielnym, na którym wzniesiono dopiero solidną piramidę moralności.
Edukował się zatem Lis i czerpał pełnymi garściami ze sprawdzonych wzorców, takich jak Adam Michnik, Tadeusz Mazowiecki, Jacek Kuroń oraz wiele innych najwybitniejszych moralnych kalek.


Nie tak dawno spore zamieszanie wywołał wpis Sylwestra Latkowskiego na Twitterze. Wyjaśniał, że zdecydował się niegdyś na odejście z redakcji „Wprost”, ponieważ Tomasz Lis oraz Tomasz Machała zamierzali żerować na taniej sensacji i szukać haków na leżącą w szpitalu matkę Jarosława Kaczyńskiego.
Latkowski napisał: “Niech Tomek z Tobą przyzna się, dlaczego odszedłem z "Wprost", bo chcieliście prześwietlać życiorys leżącej w szpitalu matki JK “.
Kanon lisiej moralności dopuszcza zatem zarówno nepotyzm, kręcenie lodów jak i kontakty z szemranymi typami. Jako gratis Lis dorzuca jeszcze, tak przez siebie niegdyś potępiane zbieranie haków.
Jak na wychowanka szkoły “trepowskiej moralności” zupełnie nieźle. A “Hot Dog” nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

środa, 8 sierpnia 2012

Syn premiera i oszust...


Jak donosi na pierwszej stronie dzisiejszy serwis Wp.pl „Syn premiera współpracował z oszustem“
Zanim jednak dowiemy się całej prawdy o tym zdarzeniu, portal prezentuje aż nad wyraz wymowną fotkę, sporej wielkości.


Właściwie wystarcza ona za cały materiał ukryty w linku obok zdjęcia. 
Tu wyjaśnienia i rozwinięcia nie są potrzebne. 
Wszak tego oszusta, widocznego na zdjęciu obok młodego Tuska znamy znakomicie....

czwartek, 2 sierpnia 2012

Metoda L(u)istracji czyli co tylko do głowy przyjdzie


Rodzina, ach rodzina.... wiadomo z rodziną raźniej i bezpieczniej.
Niektórzy też twierdzą, że rodzina, to rzecz święta... i zapewne mają rację.
Dlatego najłatwiej urazić kogoś bijąc w rodzinę i opowiadając kłamstwa (nie mogące być zweryfikowane) o jego rodzicach.
Taki oto model kreatywnego dziennikarstwa opracował Tomasz Lis i konsekwentnie lansuje go w prowadzonym przez siebie tygodniku Newsweek.
Oczywiście, że piszę o materiale poświęconym Rajmundowi Kaczyńskiemu, zamieszczonym w jednym z ostatnich numerów schodzącego na psy periodyku.
W nim to niejaki Cezary Łazarewicz (czołowy funkcjonariusz „lisowej propagandy“) – absolwent Zespołu Szkół Morskich w Darłowie, opisuje w formie rewelacji tajemnice rodzinne Kaczyńskich, ich wypowiedzi, dyskusje oczywiście z naciskiem na słowa wypowiadane przez ojca braci Kaczyńskich.
Skąd to Łazarewicz wszystko wie?
A, od anonimowych osób!
Jednym słowem pojechał „goebbelsik“ po bandzie, bo tyle ma to z wiarygodnością wspólnego, co historia Królewny Śnieżki i historia władców Polski.
Napracował się „popychel“ sporo, co trzeba mu przyznać. Pewnie po nocach wymyślał historie i podpisywał „znajony rodziny“... „kolega z lat młodości“.... „członek rodziny“... itp.
Fane nawet takie dziennkarstwo, bo nie wymaga zbyt wielkiego wysiłku, ślęczenia nad dokumentmi, szukania świadków.
Ot, po prostu siadasz i piszesz! I to w dodatku, tylko to, co jest ci na rękę.
Nawet mi się to spodobało, toteż z nadzieją publikacji w Newsweeku zaprezentuję taki oto tekst:


Najuczciwszy z Polaków. Ojciec geniusza

Dlaczego o ojcu Tomasza Lisa publicznie nic nie wiadomo?
Sam redaktor naczelny Newsweeka ogranicza się do ogólnego określenia swojego ojca jako „najuczciwszego z Polaków“ nie podając żadnych szczegółów.
Czym wielkim i istotnym w pamięci syna oraz rodziny zapisał się ów „najuczciwszy z Polaków‘? Czym zasłużył na taki tytuł?
Dlaczego nie dane było nam czytelnikom poznać zasług Lisa-seniora?
Niestety,  nie zadbali o to ani syn ani najbliższa rodzina, bo i zapewne nie chcieli zadbać.
Może mający odmienne od większości uczciwych ludzi mniemanie o uczciwości redaktor Tomasz Lis , po prostu przesadził i najzwyklej w świecie fantazjował?
Trochę światła na osobę „najuczciwszego z Polaków“ rzuciły rozmowy z ludźmi, którzy z rodziną Lisów znali się od dawna.
Spytaliśmy jaki był ów „nzP“ (najuczciwszy z Polaków)
- Matka Tomka sugerowała nam, że nie był to ten wymarzony książe z bajki, na którego czekała całe życie, ale raczej przypadkowe małżeństwo – wspomina jedna z przyjaciółek.
O ojcu Tomasza Lisa, koleżanki żony wiedziały wtedy bardzo niewiele. Że był wojskowym, że służył w Śląskim Okręgu Wojskowym i że nie zrobił wielkiej kariery.
- Czuć było, że matka Tomka nie przepada za nim, więc tego drażliwego tematu się raczej nie poruszało – mówi przyjaciółka. 

Mieszkający od wielu lat w RPA Tadeusz Odchodek, pamięta „nzP“ jeszcze z czasów początków służby w LWP.
- To był sumienny i oddany idei socjalizmu oficer. Pamiętam, że w 1968 roku, gdy do jednostki przyszedł rozkaz udania się do Czechosłowacji, zgłosił się na ochotnika, zostawiając dwuletniego Tomka z samą tylko matką. Został dowócą czołgu i zasłynał z bohetrskiego forsowania barykad na ulicach Pragi – mówi pan Tadeusz.
Nie jest to chyba zgodne z prawdą, bo faktycznie „nzP“ nie zostawił samej tylko żony z małym dzieciem. Byli blisko niej też dziadkowie Tomasza czyli rodzice ojca.
- Mieliśmy niezły ubaw – wspomina szkolny kolega Tomasza Lisa. Ten jego dziadek, to był śmieszny człowiek. Mówiło się wtedy w Zielonej Górze, że służył w Armii Czerwonej i że wlaczył z „polskimi faszystami z AK“. Gdy Tomek miał 8 lat, dziadek zupełnie zwariował. Zamówił u krawca przy rynku mały mundurek  żołnierza radzieckiego i przy różnych uroczystościach kazał chłopakowi się w niego przebierać oraz maszerować. Sam zaś na stołku odbierał te defilady.
Właściwie to Tomek zbytnio nie protestował, podobało mu się to a i ojciec był zadowolony, bo gdy do Zielonej Góry przyjeżdżali rewizorzy z Moskwy, to prowadzał Tomka w tym uniformie do jednostki i kazał  śpiewać „wstawaj strana narodnaja...“ – dodaje.
Dziś Tomasz Lis nie wraca do tamtej sytuacji, ba nawet milczy na ten temat. 

Nie ulega watpliwości, że wychowywany był w wojskowym rygorze i według wojskowego modelu kedeckiego. Za dobre uczynki nagroda, za złe – kara.
Co było nagrodą nie wiadomo, natomiast kary serwowane przez ojca bywały bardzo wymyślne.
Jeden z jego dawnych kolegów dziennikarzy opowiedział kiedyś taką historię.
- W czasie gdy odbywaliśmy słynny „protest klatkowy“ (zamkanie się w klatce w geście solidarności z dziennikarzem Andrzejem Markiem – skazanym za pomówienia) Tomek panicznie bał się wejść do środka. Zwierzył mi się, że to wspomnienie z dzieciństwa nie daje mu tego zrobić. Że widzi ciągle ojca zamykającego go w komórce za drobne wykroczenia. Gdy wreszcie udało nam się go wepchnąć do środka, smiał się panicznie i trząsł...
„NzP“ do konca życia nie miał najlepszego zdania o synu i jego dziennkarskim talencie.
Jak mówi sąsiad Lisów, mieszkający na tym samym osiedlu w Zielonej Górze, gdy Lis-senior widział Tomasza w telewizji mawiał – „Co dzisiaj ten matołek znów spieprzy?! O, tak unosi się na krześle, bo pewnie bąki puszcza... i nie umie skupić się na prowadzeniu programu“.

Na ślubie Tomasza i Kingi, stary Lis nie krył swojego niezadowolenia – wspomina jeden z gości weselnych.
- Zamiast wziąć sobie jakąś dorodną blondynę, to takie coś... taką małpiatkę bez życiorysu przygruchał... – burczał pod nosem. Nie akceptował tego związku, bo żona Tomasza nie posiadała stosownego lewicowego rodowodu.
Jak mówi jeden z członków rodziny żony, senior-Lis z ulgą przyjął rozstanie Tomasza i Kingi a wręcz zachwycony był nową kochanką (a później żoną syna) – Hanną.
- To jest odpowiednia partia dla Cibie! – mówił.
Dobra, duża blondyna i z dobrej komunistycznej rodziny, towarzyszy Kedajów! – chwalił syna.
Już począwszy od lat osiemdziesiątych Lis-senior począł niedomagać. Wpadał w dziwne stany i okresowo w nich trwał. 

Jak podaje jego były towarzysz broni, pułkownik R. – wpadał na absurdalne pomysły i starał się je ralizować.
- Pamiętam, że w czerwcu 1989 roku zgłosił się do konkursu na Festiwalu Piosenki Radzieckiej! Chciał śpiewać „Katiuszę“ i nawet opracował układ choreograficzny.
Na szczęście, po interwencji burmistrza miasta, został wycofany z konkursu. Podobno jego taniec zawierał elementy obsceniczne. 

Na koniec pytamy o to w jakim stopniu senior-Lis pomógł synowi w karierze.
Pułkownik R. lekko się usmiecha i po chwili odpowiada – Proszę pamiętać, że w czasie gdy Tomek startował w konkursie na prezentera TVP, szefem ŚOW był gen. Szumski. Panowie wiedzą, kto to był... On dobrze znał starego Lisa, jeszcze z 1968 roku. A wtedy wystarczył jeden jego telefon do Drawicza, który był na naszym garnuszku (Andrzej Drawicz – ówczesny prezes Komitetu d/s Radia i Telewizji – rejestrowany w SB jako TW Kowalski i TW Zbigniew). Teraz sami sobie odpowiedzcie....

Tyle na razie o „najuczciwszym z Polaków“. Może wreszcie i redaktor Lis zabierze głos na temat własnego ojca.
Niech skrzętnie ukrywana reszta faktów z życiorysu ojca wielkiego „rodzinnego lustratora Kaczyńskich“ zamknięta w wielkim sejfie, oklejonym bandrolą z napisem „Uwaga! Nie otwierać – najuczciwszy z Polaków“ ujrzy światło dzienne.
To wręcz obowiązek syna wobec wielkiego ojca!