czwartek, 19 maja 2011

Idu faszysty, idu…

Śmiać się, płakać, zgłosić gdzieś...?
Lektura wypowiedzi „honorowego” prezesa SDP Stefana Bratkowskiego, dotyczącej powstającego w Polsce faszyzmu zmusza do zastanowienia się. Nie, żeby rwać włosy z głowy i rozdzierać szaty nad biedną ojczyzną wpadającą w łapy brudnych nazioli, lecz nad kondycją tzw. „autorytetów moralnych” III RP.
Autor, Stefan Bratkowski przez niektórych uznawany za pół-boga lub też nawet całego boga polskiego dziennikarstwa, z wiekiem staje się co raz to bardziej odważny i bezkompromisowy. Głosi, że PiS to faszyści a Kaczyński to Hitler czy też Mussolini J. Klaszczą mu podobni do niego spolegliwi przez lata, a w jesieni swojego życia heroicznie nastawieni do otaczającej rzeczywistości oraz młodzi, zdolni i wykształceni wielbiciele PO.

Właściwie trudno nawiązać polemikę z Bratkowskim, szczególnie gdy się zna (nawet w średnim zakresie) historię Europy I połowy XX wieku. Całe te odkrywcze i demaskatorskie wersy nie trzymają się przysłowiowej kupy.
Marsz na Rzym... to niby obchody rocznicy „10. Kwietnia”, hasła o Polsce – to hitleryzm....
Trudno dyskutować, bądź udowadniać, że patriotyzm to nie faszyzm, bądź wiec ludzi z biało-czerwonymi flagami to nie początek kryształowej nocy...

Dla człowieka ukształtowanego przez Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą elementy dumy narodowej i polskości zawsze będą przejawem nazizmu czy też faszyzmu.
Starsi znają to z historii, gdy sądy bolszewickie w PRL wszystkim żołnierzom z AK, WIN czy też powracającym „od Andersa” przyczepiały łatę faszysty.
Człowiekowi z ponad dwudziestopięcioletnim stażem w PZPR, trudno jest wyzbyć się przyzwyczajeń i przywar. Póki zdrowie i zdolność hamowania swoich ocen panowały nad byłym towarzyszem Bratkowskim, zdawał się on być nawet przystępnym i miłym człowiekiem, oczywiście póki się nie odezwał.

Dziś syndrom odtrącenia, świadomość umykającego czasu oraz pospolite zramolenie dały znać o sobie. Nikt z „lewicowych” polityków już nie potrzebuje Bratkowskiego do noszenia za nim klapek na basenie i długich dyskusji o budowie struktur poziomych w partii.
Nikt nie potrzebuje też jego umoralniających wykładów dotyczących funkcjonowania człowieka socjalistycznego we współczesnym państwie.
Przykro pisać mocne i krytyczne słowa o człowieku starym i doświadczonym przez życie. W końcu Stefan Bratkowski miał w życiu też i sukcesy. Udało mu się być ojcem niezłej dziennikarki i niegdyś mężem zdolnej plastyczki. Udało mu się też przez jakiś czas być niezastąpionym „technicznym” Mieczysława F. Rakowskiego, za którym targał sprzęt wodny na basenie.
Udało mu się też zostać autorytetem w III RP, choć to akurat nie jest czym nadzwyczajnym.

W całym tym zamieszaniu z poskramianiem domniemanego „polskiego faszyzmu” i walce o praworządność i prawa obywatelskie niszczone przez PiS, Bratkowskiemu kompletnie umknęło stosowanie rzeczywistych praktyk Stalinowskich przez obecną, a chwaloną przez niego władzę.
Jakoś słowem nie wspomniał o zatrzymywaniu ludzi za antyrządowe hasła, stosowanie odpowiedzialności zbiorowej wobec kibiców i straszenie oraz inwigilacja zatrzymanych.

Cóż, dla Bratkowskiego bardziej zrozumiałe i godne przemilczenia są rzeczywiste metody stalinowskie stosowane w Polsce, niż wyimaginowane i chyba powracające do niego niczym koszmar nocny „hitleryzmy”.
Koszula bliższa ciału, zwłaszcza koszula socjalistycznego aktywisty.

------------------------------------
Na koniec osobista dygresja.
W zamierzchłych latach pracowałem w pewnym tygodniku razem z Panią Bożeną Bratkowską (pierwszą żoną Stefana Bratkowskiego).
Były to wczesne lata 80-te.
Już wtedy o swoim byłym mężu nie mówiła inaczej jak: "ta stara idiota".
Minęło trzydzieści lat.... i Pan Bratkowski jeszcze bardziej się zestarzał.