poniedziałek, 19 listopada 2012

BOR niczym twarda ściana – tynk leci, pustak trzyma się mocno.


Kolejny szofer Wałęsy robi karierę.
Marian Janicki, ksywa generał, tak jak MIeczysław  Wachowski kręci lody i to nie małe.
On dla odmiany jako szef BOR. 
Absolwent AGH, inżynier ceramik, bez tytułu magistra (studia inżynierskie pierwszego stopnia, a nie pięcioletnie magisterskie), to tylko z zamiłowania najwyższy BORowik - bez stosownych kursów oficerskich.
Jak podaje w swojej gazecie Tomasz „syn najuczciwszego z Polaków“ (to taki zawód) Lis, Janicki przypomniał sobie o tym, co blisko trzy lata temu mówił mu ponoć podwładny - płk. Jarosław Florczak.
- Szefie, pan prezydent kiedyś doprowadzi do tragedii, zginie wielu niewinnych ludzi - miał powiedzieć około trzy miesiące przed katastrofą smoleńską Florczak, który zginął 10 kwietnia 2010 roku.
- Szefie, jak zwykle burdel, nikt nic nie wie, programy swoje, a realizacja swoje. Jeżeli pan może, to niech mnie pan więcej nie wysyła (...) Współpracowałem z Kancelarią Prezydenta Kwaśniewskiego, przez osiem lat ta współpraca była ideałem (...). To, jak wygląda nasza współpraca z obecną kancelarią, to jest jedna wielka katastrofa. Prowizorka i jeszcze raz prowizorka - dodał.
Oczywiście, to wszystko miało miejsce zdaniem Janickiego. Na wszelki wypadek prokuratura dała wiarę w jego przekaz, bo Florczak, nie zaprzecza słowom przełożonego.
Nie ulega wątpliwości, że gdyby dziś inżynier-ceramik Janicki doznał oświecenia i zgłosił do prokuratury, iż (dajmy na to) rok przed katastrofą smoleńską Sebastian Karpiniuk informował go o tym, że Prezydent Kaczyński wręcz obsesyjnie pragnie pilotować odrzutowiec, to dziś przyczyny tragedii mięli byśmy już rozwikłane.
No bo Janicki, to według reżimowych, wojskowych służb prawdomówny oraz godny zaufania inżynier-ceramik! Póki co lepi i klei jak może...i z czego może.

Nie wszyscy jednak mają podobne zdanie o inżynierze Janickim.
Według prokuratury Janicki jako szef BOR odpowiada za ochronę prezydenta oraz premiera, ale nie wypełniał tych obowiązków w kwietniu 2010 roku. Zamiast niego ochroną zajmowali się bez upoważnienia - podlegli funkcjonariusze. Zdaniem prokuratury ochrona w Smoleńsku była skandaliczna.
Na miejscu lądowania nie było ani jednego funkcjonariusza BOR-u przydzielonego do ochrony. Zdaniem biegłych na Siewiernym powinien być przynajmniej jeden funkcjonariusz BOR-u, którego zadaniem jest m.in. sprawdzenie, czy specsłużby rosyjskie wywiązały się z nałożonych na nie obowiązków, a także utrzymywanie kontaktu z wieżą kontroli lotów. Co ważne, biegli jednoznacznie stwierdzili, że obowiązkiem funkcjonariusza BOR-u z lotniska było również przekazywanie na bieżąco do Centrum Kierowania BOR-u danych o pogarszających się warunkach pogodowych w rejonie lądowania. Brak funkcjonariusza na lotnisku był jednym z czynników mających znaczący wpływ na obniżenie bezpieczeństwa ochranianych osób.
Biuro Ochrony Rządu powinno nadać wizycie prezydenta Kaczyńskiego w Rosji wysoki stopień zagrożenia. Tymczasem wizyta miała stopień średni. Ale to nie wszystko. Podczas rekonesansu funkcjonariusze BOR-u w Smoleńsku nie tylko nie obejrzeli lotniska Siewiernyj, ale nawet nie zrobili objazdu tras głównej i zapasowej na terenie Rosji, którymi miały przejechać kolumny specjalne. Wreszcie nie wykonano żadnych czynności związanych z opracowaniem wariantu zabezpieczenia prezydenta na wypadek awaryjnego lądowania tupolewa na lotnisku zastępczym. Ponadto nie wyznaczono dowódcy grupy rekonesansowej. W grupie tej w ogóle nie było pirotechnika ani lekarza sanitarnego (badającego stan miejsca lądowania i pobytu pod kątem zagrożeń sanitarno-epidemiologicznych).
Tak oto kierowca-amator i inżynier-ceramik w jednym partoli swoją robotę.
Rzecz jasna, w mormalnym kraju nie wystarczy wozić tyłek kogoś ważnego i farbować hną łeb na czarno by zostać szefem BOR, ale tam są widać inne standardy.
W kraju Tuska, za zasługi w spieprzeniu smoleńskiej wizyty, która zakończyła się tragedią, Marian Janicki został awansowany 15. Czerwca 2011 roku, przez Komorowskiego na stopień generała dywizji BOR.
Być może gdyby Janicki był prawdziwym (wojskowym) generałem, to miałby odwagę strzelić sobie po tym wszystkim w łeb, a tak jako inżynier-ceramik i kierowca takiej potrzeby nie odczuwa.
I na to właśnie zapewne liczyli patroni Janickiego powołując go na szefa BORu.
Taki fachowiec z poza wojskowych elit, nie zobowiązany do przestrzegania  wojskowego kodeksu honorowego jest przynajmniej wielokrotnego użytku.
Kodeks inżynierów-ceramików bądź kierowców nie zakłada honorowego samobójstwa...
Jest wysoce prawdopodobne, że inżynier Janicki wszystko co robił, zrobił według ścisłych dyrektyw i zalożonego planu, więc według własnej oceny jest „czysty“.
Nie on wymyślił „olewkę“ prezydenckiej wizyty, nie on wydał sobie rozkaz dłubania w nosie zamiast osobiście dopilnować przebiegu delegacji..... to nie on!
Na wszelki wypadek, honorowo inżynier Janicki i POmocnicy znaleźli już kozła ofiarnego i zamknięto publicznej opinii lemingów tzw. gębę.
Płk. Paweł Bielawny – za niedopełnienie obowiązków podczas wizyt premiera Donalda Tuska i prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu w kwietniu 2010 r. oraz poświadczenia nieprawdy w dokumencie, został przez szofera Janickiego zawieszony, a przez ministra spraw wewnętrznych Cichockiego zdymisjonowany z funkcji zastępcy szefa BOR.
Taki pic na wodę.
Bielawny zdążył jeszcze odebrać w czerwcu 2011 roku nagrodę od Komorowskiego – „za Smoleńsk“, jaką był  awans na stopień generała brygady BOR, a już w lutym 2012, przykładnie wyleciał z resortu.
Daleko się nie nalatał, bo w kwietniu br. wylądował jako doradca wojewody małopolskiego Jerzego Millera (tego od polskiej wersji raportu MAK – zwanego Raportem Millera).

O inżynierze-ceramiku, szoferze Janickim mówią, że jest nie do ruszenia, bo posiada kwity na całą POwską hałastrę. Widać jest w tym dużo prawdy, bo niczym w uderzonej ścianie – tynk odpada (leci zastępca) a pustak siedzi mocno... mimo tęgiego uderzenia.
Teraz szofer Janicki rozpoczął wraz z POmocnikami drugą fazę operacji. Rozpoczął medialną akcję (dezy)informacyjną, używając do tego zaufanej WSIowej „dziennikarskiej elyty “.
Pomocny, jak zawsze okazuje się Tomasz „syn najuczciwszego z Polaków“ Lis.
Dziś tani amant z Zielonej Góry poinformował na stronie internetowej swojego "Newsweeka", że zna treść 70 tomów akt śledztwa smoleńskiego, i to może nawet na pamięć.
Nic dziwnego, skoro występujące tam rewelacje zapewne pomagał wymyślać i redagować.
Czekamy zatem na nowe rewelacje Janickiego, autorstwa Lisa...
A nawet Janicki tak pięknie nie nałga, jak Lis opisze.
Najwyżej znów tynk odpadnie.... i będzie po staremu.