środa, 16 lutego 2011

Specmisja mecenasa. Zarys sensacyjny w jednym akcie.

Bardzo dziękuję Godziembie za przybliżenie postaci Mec. Saczkowskiego. Wiemy już, że jego najnowsza książka, to pozycja wybitnie zajmująca i odkrywcza.

Ja ze swojej strony pragnę tylko przybliżyć nieco idee, genezę jej powstania.


Specmisja mecenasa. Zarys sensacyjny w jednym akcie.


I.


Jest godzina 13.30. Do socrealistycznej kamienicy przy ul. Marszałkowskiej w Warszawie wchodzi czterech mężczyzn w prochowych płaszczach, dźwigających cienkie nesesery.

Zarówno panowie jak i ich bagaże wydają się być spod jednej linii produkcyjnej, a jak dawniej mówiono - szyci na miarę.

Ich równe, rytmiczne kroki na schodach roznoszą się echem po pustym korytarzu. Trwa to chwilę, tyle ich może trwać spokojne przemierzenie dystansu od parteru na drugie piętro.

- Proszę bardzo, proszę was, to tutaj... – jeden z mężczyzn wskazał pozostałym drzwi ze złoconą tabliczką na której widniała treść: Kancelaria Adwokacka - Wiktor Saczkowski .

- Nu charaszo, priekrasno, szo my wstrietim z Wiktoram Antonowiczem... mnoga liet praszło... – z uśmiechem dodał drugi mężczyzna i nacisnął klamkę w drzwiach. Ta jednak nie zwolniła zapadki w zamku.

- Zamknięte? – zdziwił się trzeci mężczyzna.

- Spokojnie, to jeszcze nie godziny urzędowania – ze spokojem w głosie odparł ten czwarty i zapukał energicznie do drzwi.

- Wiktorze, otwórzcie, to my – przyjaciele.

- Dawaj Wiktor Antonowicz, odkywaj dwiery...

Po chwili dało się usłyszeć odgłos przekręcanego klucza w zamku i drzwi uchyliły się na szerokość blokady antywłamaniowej.

- Kto, kto tam?

- Mecenasie Wiktorze, niespodzianka, otwórzcie!

- Zobaczcie, kto jest z nami... popatrzcie tylko...

- Wiktor Antonowicz, eta ja drug iż Maskwy...

Panowie przekrzykiwali się wzajemnie, gdy tymczasem drzwi rozwarły się na całą szerokość...

- No niech was... ale niespodzianka, towarzysz Kuropienko... Andriej najdroższy – na twarzy mecenasa Saczkowskiego w mig wyrysował się szczery uśmiech, a ramiona rozłożyły na całą swoją szerokość.

- Zachodźcie, zachodźcie towarzysze przyjaciele... proszę.... do środka.

Drzwi zatrzasnęły się, lecz bez huku, gdy tylko cała czwórka zniknęła w otchłani przedsionka kancelarii.


II.


- Tak,... pułkownika Andrieja Kuropienę znacie rzecz jasna.... Ja nazywam się Parchaczewski i nazwijmy to, blisko współpracuję z grupą towarzysza pułkownika. A tamci, to są panowie Szlangbaum i Parafinow, którzy... no powiedzmy - nam pomagają.

Mężczyzna niższy od pozostałych gości, i wyglądający na nieco starszego od nich, cedził słowa, krążąc wokół foteli, na których zasiedli mecenas Saczkowski oraz pułkownik Kuropienko.

- Chcieliśmy wam, mecenasie Saczkowski, bardzo podziękować za to co dotychczas i... poprosić o jeszcze. Stąd właśnie tu jest z nami osobiście towarzysz, tfu pułkownik Kuropienko.

Tak, osobiście fatygował się z Moskwy, by was prosić....

- Ależ ja jestem zaszczycony, bardzo szczęśliwy i zaszczycony – mecenas aż unosił się z dumy nad skórzanym fotelem.

- Doceniamy to mecenasie... Pułkownik za chwilę zreferuje sprawę, ja natomiast dodam tylko, że mam dla Pana zaległe pobory. Tak jakoś się to szybko wtedy w tym 89 roku porobiło, że resort zapomniał wypłacić wam należne pobory.... Oczywiście kwota jest zrewaloryzowana.... hahaha.

W tej samej chwili mężczyzna położył na biurku cienką, czarną teczkę i wprawnym ruchem otworzył ją przed mecenasem.

Grube pliki dwustuzłotówek wydawały się uśmiechać do mecenasa i wyraźnie ucieszyły Saczkowskiego.

- No, dziękuję bardzo... ale skąd wy... skąd pan wiedział, pamiętał...?

- Panie Saczkowski, my wiemy wszystko, potrafimy zapamiętać osobę... sprawę, wszystko. Pan mnie nie poznaje?

Saczkowski wyraźnie zaniepokoił się. Brwi zmarszczyły mu się a wzrok przeszywał postać Parchaczewskiego.

- Tak wiem,... chyba poznaję...tak na pewno poznaję – kapitan Parchacz!

- Teraz Parchaczewski, panie Saczkowski, niech pan to zapamięta – silnym i zdecydowanym głosem uciął wywody mecenasa mężczyzna.

- Tak jest panie kapitanie – Saczkowski powstał z fotela i wygiął się w postawie „na baczność”.

- No dobrze już siadajcie i dajcie spokój z tym kapitanem, stare dzieje... Jak widzicie pamiętamy was i dlatego, że cenimy, to przyszliśmy do was po niewielką przysługę.

Ale o tym za chwilę, to wam towarzysz, tfu... pułkownik Kuropienko zreferuje...


III.


- Daragij Wiktor Antonowicz, budu gawarit priamo – prosto będę mówił... pa polskij.

Trzeba, w imię przyjaźni polko-rosyjskiej oddać przysługę. Małą przysługę – pułkownik Kuropienko rozparł się wygodnie w fotelu.

- Wy, towarzyszu Saczkowskij dużo dobrego dla drużby naszej zdiełali... a teraz raz jeszcze o pomoc waszą prosimy... wdzięczność naszą, jak nie raz bywało na waszym koncie wkrótce zobaczycie.

Mecenasie, ten Kaczyński, co się rozbił Tupolewem, to nawet po śmierci strasznie nas prześladuje. Przyjaźń polsko-radziecką nam burzy, jego przyjaciele raport MAKu wyśmiewają, z towarzyszki Anodiny kpią... Tak Polaków zamotali, ze ci prawdę chcą poznać, nasze spreparowane dowody odrzucają. Już nawet Tusk i Komorowski nie chcą klękać przed towarzyszem Putinem..., bo się gniewu Polaków boją i przegranych wyborów.

- Ale co ja, co ja mogę zrobić, to jednak jest sprawa duża... wielka, to nie to, co przynoszenie na UB grepsów od internowanych, czy donoszenie na członków Solidarności – zaniepokoił się Saczkowski.

- A możecie drogi Wiktorze Antonowiczu, możecie... – Kuropienko rozejrzał się wokoło

-... Nie macie czegoś do popicia, bo od tego mówienia w gardle zaschło... szkło, szkło też dajcie. My mamy ogórcy i bekon... Mecenasie, gdzie wasza Polska gościnność. Kak to gawariat u was „gośc w dom – wodka na tablice”... hehehe....

W jednej chwili ma biurku pojawiła się duża butelka wódki czystej oraz pięć szklanek i dwa talerzyki na których spoczęły ogórki kiszone i słonina.

- Pażałsta, połakomitsa – pułkownik wskazał ręką na biurko z zastawą.

- Trzeba, drogi Wiktorze Antonowiczu – kontynuował – trzeba obrzydzić tego Kaczyńskiego, napisać coś takiego, że niby to jego wina, że on i jego grupa pili wodku, awanturowali się kazali lądować... no, że przez nich ta katastrofa była, a my niczego... nawet paluszkiem nie przyłożyli się... panimajetie?

- Ach, rozumiem, że niby taką sztukę napisać, na role podzielić, spreparować fakty, trochę głupot nawciskać... – ważył słowa mecenas, gładząc się po brodzie.

- Prosto tak! Trzeba to bystro, szybko to zrobić, bo nam prokuratorów w Maskwu Paljaki prisłali.

Węszą kak sabaki... I póki co, zanim tawariszcz Andriej Jakubowicz Wajda, filmu nie zrobi o tym , to nam nada czto ni bud, pamącić... panimajetie?

- Tak jest, rozumiem, rzecz jasna – pomącić – Saczkowski wzniósł w górę szklankę z wódką i ostentacyjnie ją wychylił do dna.

- A kiedy film będzie gotowy? Kto będzie w obsadzie? – zagadnął mecenas, zagryzając wypitą gorzałkę ogórkiem.

- Będzie, kiedy czas jego przyjdzie – rzucił Kuropienko i wykonał identyczne czynności jak mecenas przed chwilą.

- Mogę wam tylko powiedzieć, że scenariusz jest już gatow. Tawariszcz Anodina i tawariszcz Waldemar Kuczynskij sprawili się charaszo. Jeszczio tolka gaspadin Miedwiediew i tawariszcz Putin parawku pałażu i do roboty – jak u was mówią! To będzie wielkie dzieło. Powiem wam tylko, że w rolach głównych będą grali: moj drug Olbrychski, ten, no... Barciś, Karolak i mnoga drugich aktierow.... pażyjom, uwidim - No, Wiktor Antonowicz, na zdarowie... wsie tawarisczi pijut!

Cała piątka wzniosła w górę szklanki z wódką i równocześnie drugą ręką sięgnęła po zakąski.


IV.


Na stół wjechała już czwarta butelka białej wytrawnej.

Towarzystwo nieco rozluźnione, nie panowało już nad poziomem głośności dyskusji.

Mecenas Saczkowski wyraźne rozochocony sporą ilością alkoholu oraz perspektywą rychłego zarobku dużych pieniędzy, głośno kreślił Kuropience zarysy swojego literackiego dzieła.

-... i wiesz Andriej... i napiszę, że pił Kaczyński wódkę... że generał ten co tam był też pił. Że tego Kaczyńskiego nikt nie lubił... że śmiali się z niego, dobrze będzie Andriej?

Może jeszcze napiszę, że kogoś tam zamordował w tym samolocie, albo pobił chociaż...?

Kuropienko odetchnął głośno.

- Daj spokój Wiktorze Antonowiczu, to ostatnie, to grubymi nićmi szyte, w to ludzie nie uwierzą....

- Co nie uwierzą, co nie uwierzą!? – Saczkowski przełknął kęs słoniny – Mnie uwierzą, słowo enkawudzisty!

- A piszcie sobie Wiktorze Antonowiczu co chcecie, piszcie... niech was... eee – Kuropience odbiło się ogórkiem.

- Wy to macie szczerość na twarzy wypisaną – zagaił po chwili - Przypomnijcie mi jak długo to my już razem pracujemy?

- Oooo, chyba od 65 albo od 67 – próbował przypomnieć sobie mecenas - To znaczy z wami, drogi Andrieju to trochę później się poznaliśmy, już po oddelegowaniu mnie przez NKWD do Polski. Było to... chyba... chyba w 72.

- Tak, to było w 72! – jeszcze ja był porucznikiem, pamiętam – wykrzyknął Kuropienko.

- W takim razie za naszą znajomość – szklanki w górę – Saczkowski wzniósł toast w stronę siedzących z lewej strony Parchaczewskiego, Szlangbauma i Parafinowa.

Panowie odpowiedzieli skinieniem głowy i unieśli w górę szkło.

V.


No, jest wreszcie – Parchaczewski wyraźnie ożywił się.

Jest... Tego Szlangbauma to po śmierć tylko wysłać.... Masz tę flaszkę?

- Tak jest towarzyszu kapitanie, miałem problem bo w delikatesach była spora kolejka, ale mam... – jednym tchem wyrecytował Szlangbaum wchodząc do gabinetu.

- Dawaj, tu na biurko... postaw. Otwórz i polej – zarządził kapitan – Zobacz całe towarzystwo zwaliło się. Zwalili się z tego czekania...

Istotnie, mecenas Saczkowski odpoczywał po sporych wymiotach, a major Kuropienko wbił tępy wzrok w przesuwającą się raz w górę raz w dół grdykę mecenasa.

Parafinow, jedyny „na nogach” od dobrych kilkudziesięciu minut sprawdzał godzinę, porównując czas na swoim zegarku z tym co widział na barometrze.

- Mecenasie, halo... mecenasie dajcie szklankę, przysuńcie się tu do mnie... na słówko pozwólcie – Parchaczewski nachylił się nad Saczkowskim.

- Tak, tak w czym rzecz? – wrócił do świadomości mecenas.

- Podziwiam was, tak podziwiam... Macie zaufanie radzieckich towarzyszy, u nas też was szanują... pięknie. Piękna karta, piękna robota... – Parchaczewski objął po ojcowsku Saczkowskiego.

- A ja w was nie wierzyłem kiedyś. Tak, teraz to mogę

to powiedzieć... nie wierzyłem! Taki niby religijny byliście, niby Polak z kresów, ciągnęło was do kraju, a tu nie wiedzieliśmy, że naprawdę to wy tu do nas do PRL do pracy, ciężkiej pracy dla radzieckich towarzyszy przyjechaliście – Parchaczewski wytarł talerz po słoninie palcem i oblizał go.

- Tak było, tak było – na wpół śpiący Saczkowski skinął dwa razy głową.

- I gdyby nie przypadek, to byśmy się nie spotkali. Gdyby nie przypadek mecenasie... Patrzcie jakie to przypadki po ludziach chodzą – kapitan kręcił z niedowierzaniem głową.

- Ale upodobania to macie, oj macie niezłe... ale w tamtych czasach nie było łatwo chłopczyków poderwać, nie było łatwo... heheh. Prawda mecenasie..?

Saczkowski tylko uniósł powieki i wypuścił głośno powietrze z ust – No!

- Jak wtedy was zdjęto w szalecie na placu Trzech Krzyży i przywieziono na Wilczą z tymi gaciami opuszczonymi do kolan, to chłopaki ze śmiechu padali. Mówili mi, że tak wyglądaliście śmiesznie... ten wasz chłopczyk zeznał, że pazerni jesteście bo mu dwie stówy za dwa numerki wisicie i zapłacić nie chcecie... Na szczęście do nas do Departamentu III już z założonymi gaciami was przywieziono. Aleście, ku..wa u nas jeszcze wartownika podrywali... taki numer z was był!

Wspomnienia Parchaczewskiego przerwało głośne bulgotanie wydobywające się z gardła mecenasa.

- Będę rzy.... – niestety nie dokończył.

Parchaczewski tylko odwrócił głowę.


VI.


Gdyby nie Parafinow, to pewnie szósta flaszka nie pojawiła by się w gabinecie mecenasa Saczkowskiego. Biedny młodzian musiał zaprzes

tać analizowania wskazań czasu na barometrze i udać się do nocnego sklepu po alkohol. Jako jedyny na „chodzie i z wyglądem”

Adwokat w stroju niedbałym nadal niepokojąco bulgotał, ale na siedzącym obok Parchaczewskim nie robiło to już wrażenia.

-... ale terminowy to byliście, zawsze. Regularnie grepsy przynosiliście do czytania. Czy wy wiecie jak was nazywano? – kapitan czknął znacząco w kierunku mecenasa.

- Uhmmm – wydobył z siebie Saczkowski

- A „Ciocia Kabelek” na was mówili! Nikt z podziemia nie wiedział o kogo chodzi... nikt! Oni nawet nie orientowali się, że wy na chłopców chodzicie, no i że te grepsy co wam opozycja dawała w więzieniu, to wy do nas przynosicie.... naiwni – Parchaczewski ziewnął i złożył głowę na ramieniu mecenasa – nie wiedzieliiiiii......aaa.....

- Uhmmm – podsumował Saczkowski.

Na sąsiednim fotelu od mniej więcej minuty kiwał się przebudzony Kuropienko.

- Job Taju mat, sztakan wodki dawaj, Parafinow bystro! – zarządził.

- Parchacz prosnujsia, wstawaj, Szlangbaum – ku..wa wnimanije uże idiom, czas na nas!

Bieri palto, sumku dawaj....

Chwiejnym krokiem major podszedł do ledwo przytomnego gospodarza.

- Da swidanija Wiktor Antonowicz, cześć – uścisnął giętką rękę adwokata i objął go serdecznie.

Pamiętaj dobrze wykonasz zadanie – nagroda bę

dzie. Widziałeś jaki medal dostał Andriej Jakubowicz Wajda, widziałeś? Dostaniesz taki sam. Pieniądze rzecz jasna też. No na nas już czas – Kuropienko ucałował w czoło Saczkowskiego i wytarł usta.

Pozostali goście, w płaszczach czekali już w przedpokoju.

- Do drzwi towarzysze, a on... niech pośpi. Jutro ma bardzo dużo roboty, dużo pisania. Idziemy.

Mecenas pogrążony w ramionach Morfeusza nie słyszał nawet odgłosu zamykanych drzwi.


VII.


Moskwa tego dnia była wyjątkowo piękna. Choć mróz na ulicach trzaskał, słońce jasno oświetlało dachy Kremla.

Major Kuropienko siedział w swoim gabinecie, w starym wysłużonym fotelu i przeglądał poranną prasę.

Lekturę przerwało mu pukanie do drzwi gabinetu.

- Wejść! – rzucił nie odrywając wzroku od gazety.

W drzwiach pojawił się porucznik Parafinow.

- Meldujcie – nakazał Kuropienko.

Parafinow podszedł bliżej. Jednym ruchem ręki położył na biurku niewielką książkę p.t. Lot do Smoleńska. Szkice dramatyczne w jednym akcie” autorstwa Wiktora Saczkowskiego.

- Towarzyszu majorze, mecenas-agent „Tietja Kabelnoje” znów działa!